We wczesnym średniowieczu Hiob był niewątpliwie tą postacią biblijną, która najlepiej uosabiała model człowieka. Fascynacja nim była tym większa, że komentarz do Księgi Hioba, Moralia in Job papieża Grzegorza Wielkiego (590-604), należał do najbardziej czytanych dzieł, wykorzystywanych i wysoko cenionych przez duchownych. Hiob był człowiekiem, który musiał zaakceptować wolę Bożą bez żadnego innego uzasadnienia poza tym, że taka właśnie była wola Boga.
Był w gruncie rzeczy mniejszym grzesznikiem niż jakikolwiek inny człowiek: "Był to mąż sprawiedliwy, prawy, bogobojny i unikający zła" (Hiob 1, 1). Przytłoczony próbami, na jakie wystawia go Bóg, przez długi czas ich nie rozumie. Dochodzi do wniosku, że życie człowieka "przemija bez nadziei" i jest jak "powiew" (Hiob 7, 6-7). Wreszcie powoli rezygnuje z własnej dumy, z własnych pragnień: czyż człowiek powołany przez Boga jest wstanie się przed Nim usprawiedliwić, czyż może okazać się czystym ten, kto zrodził się z kobiety? Przy Nim wydają się nieczyste nawet gwiazdy i księżyc. O ileż większą zgnilizną jest więc w Jego oczach człowiek, a robakiem syn człowieczy! (Hiob 25, 4-6).
Ikonografia średniowieczna, zarazem kształtująca i odzwierciedlająca świat ówczesnych wyobrażeń, z całej historii Hioba zna właściwie tylko epizody jego poniżenia przed Bogiem; zaś ulubiony temat pokazuje Hioba pokrytego wrzodami na śmietniku - malarstwo średniowieczne uczyniło z niego ten relikt człowieka, jakim był trędowaty.
Jednakże od końca XIII wieku sztuka zaczyna nam pokazywać człowieka o "realistycznych" cechach możnych tego świata - papieża, cesarza, króla, duchowego, rycerza, bogatego mieszczanina - pewnych i dumnych z siebie, w całym majestacie powodzenia, najczęściej pięknych, a gdy już nie byli urodziwi, ściągali pewne podziwu spojrzenia z racji osobistych zalet, tak że mimo brzydoty, tym bardziej wydawali się imponujący.
Natomiast członkiem cierpienia stał się już nie człowiek, lecz sam Bóg - Jezus Chrystus. Chrześcijaństwo łacińskie dokonało w epoce karolińskiej ważnego kroku. Wybrało mianowicie sztukę przedstawień figuralnych w przeciwieństwie do niefiguralnej sztuki Żydów i muzułmanów oraz grecko-bizantyńskiego ikonoklazmu. Był to akt o doniosłym znaczeniu, z którego narodził się średniowieczny antropomorfizm chrześcijański. Stosunki między człowiekiem a jawiącym się mu Bogiem, którego mógł przedstawiać pod postacią ludzką, zostały tym silnie uwarunkowane. Co więcej, jest to Bóg będący jednym w trzech osobach. Choć Duch Święty, symbolizuje przedstawiany pod postacią gołębicy, uniknął tego antropomorfizmu, pierwsze dwie osoby Boskie sytuowały się zasadniczo na dwóch przeciwstawnych biegunach starości i młodości, królewskości i męki, boskości i człowieczeństwa. Od XII-XIII wieku, jak przekonywająco pokazali Giovanni Miccoli i Andre Vauchez, Jezus staje się coraz bardziej Chrystusem Męki, Chrystusem Biczowania, Chrystusem Obelgi, Chrystusem Ukrzyżowania, Chrystusem Miłosierdzia. Dzięki zaskakującemu odwróceniu tematów, skazanym na cierpienie człowiekiem stał się właśnie Bóg Wcielenia, Chrystus; przedstawieniem zaś, które zdobędzie sobie popularność w XV wieku, będzie obraz Chrystusa wystawionego na pośmiewisko w purpurowym płaszczu i koronie cierniowej, tak jak pokazał go Piłat tłumowi, mówiąc - jak podaje Ewangelia św. Jana - Ecce homo, "Oto człowiek". Ten człowiek wyjątkowej w dziejach ludzkości chwili staje się obecnie symbolicznym przedstawieniem człowieka cierpiącego, upokorzonego, lecz boskiego. I jest jedną z tajemnic historii - a teologowie przez całe średniowiecze starać się będą to wyjaśnić - dlaczego Bóg zgodził się stać człowiekiem i upokorzyć się w osobie Chrystusa. Cur Deus homo (dlaczego Bóg stał się człowiekiem) - tak zatytułowany został jeden z najpiękniejszych traktatów św. Anzelma z Canterbury.
Jednakże człowiek w średniowiecznej teologii (czy raczej, w pewnej perspektywie, mitologii chrześcijańskiej) nie jest ograniczony do istoty postawionej wobec Boga. Jest on wciągnięty w walkę, która często przekracza jego siły, a mianowicie w walkę, jaką Szatan, duch Zła, prowadzi przeciwko Bogu, przeciwko Dobru. Nie ulega wątpliwości, że chrześcijaństwo odrzuciło i potępiło manicheizm. Poza pewnymi grupami heretyckimi, jak na przykład katarzy, nie uznawało istnienia Boga Dobra i Boga Zła, Boga ducha i Boga materii, ale tylko jedynego Boga, dobrego Boga (który mógł być również Bogiem okazującym gniew), stojącego znacznie wyżej niż wódz zbuntowanych i pokonanych aniołów, Szatan, lecz który dał temu ostatniemu dużą władzę nad człowiekiem. Przyjąć lub odrzucić łaskę, jaka może go zbawić, ulec lub oprzeć się grzesznej pokusie, która skazałaby go na potępienie, należy do człowieka podejmującego decyzje i kierującego się wolną wolą. Niezależnie od duchowych pomocników, o tym jeszcze będzie mowa (Najświętsza Maryja Panna i święci), człowiek jest stawką w tej walce, gdzie ścierają się o jego zbawienie lub potępienie dwa ponadnaturalne wojska, gotowe w każdej chwili zaatakować go lub przyjść mu z pomocą: demony i aniołowie. Stawką jest dusza, którą różni średniowieczni autorzy przedstawiać będą jak piłkę w zawziętym meczu między anielską a diabelską drużyną. Człowiek średniowieczny był również uosobieniem własnej duszy, przedstawianej jako małego człowieka, którego św. Michał ważył na wadze sądu pod uważnym okiem Szatana, zawsze gotowego do przeważenia szali na stronę Zła, i św. Piotra, gotowego do zadziałania na rzecz Dobra. [...]
Za wyd. Człowiek średniowiecza, pod red. J. Le Goffa, Warszawa-Gdańsk 1996.