"Słowa kaznodziei syna Dawidowego" są w odczuciu współczesnego człowieka nie tylko kazaniem lub szeregiem kazań nieznanego mędrca hebrajskiego. Mogą być odbierane dziś jako poemat filozoficzny, a nawet szerzej - jako poemat będący zapisem doświadczenia ludzkiego. Zresztą bardzo wiele tekstów biblijnych odczuwamy dzisiaj jako poezję - i z powodu intensywności prawdy, i dzięki językowi obrazów, skrótów i symboli. Zapisem najgłębszego doświadczenia ludzkiego pragnie dzisiaj być także poezja, jeżeli nie ma być tylko grą. W tej księdze obecność autorskiego "ja" i swobodny tok osobistego wyznania - to we współczesnym odbiorze również elementy poezji.
Wydaje się, że przejście przez Koheleta jako przez pewne przeżycie jest dla nas tak konieczne jak na przykład przejście przez Dostojewskiego. Jest to przeżycie literackie z rzędu tych, które przeorują świadomość.
Teologowie zapewne widzą Księgę Koheleta po swojemu. Filozof potrafiłby ukazać zbieżne wątki myślowe od Epikura - którego tak się zwykle trywializuje - do Kierkegaarda. Powtarzający się refren myśli Koheleta: "Marność nad marnościami i wszystko marność" wtóruje jakby Kierkegaardowskiej rozpaczy. Kierkegaard pragnie być człowiekiem i jednocześnie wyraża odmowę bycia człowiekiem. Także "bycie ku śmierci" Heideggera może być odczute niby echo słów Koheletowych: "Lepszy jest dzień śmierci niż dzień narodzenia... Lepsze jest dokończenie rzeczy, niżeli początek jej..." O Kohelecie można by powiedzieć, że jest niejako w powietrzu współczesności. Trzeba nim myśleć albo z nim się spierać.
Dla nas ta Księga biblijna jest zapisem dramatu człowieka myślącego, szukającego, wątpiącego i nienasyconego w swoim szukaniu. Może to właśnie jest nam tak bliskie w synu Dawidowym: mądrość, która nie jest skrzepem myśli ani żadnym systemem, mądrość otwarta, w stanie wrzenia, w stanie niepokoju.
Mieszcząc się w kolorycie językowym i myślowym Biblii - Kohelet jest jednocześnie odmienny. Kohelet ma odwagę wątpienia, przede wszystkim wątpienia w sens życia, a potem wątpienia w samą myśli, która próbowałaby ustanowić jakiś własny porządek wewnątrz tego, co nie poddaje się porządkowaniu.
Co więcej - wydaje się niekiedy, iż Kohelet spiera się sam ze sobą lub też że jest tu obecny ktoś jeszcze, kto jakby hamuje Koheletową zuchwałość wątpienia, jego niepokój, jego pokusy całkowitej negacji. Oczywiście - jest tu ktoś jeszcze. Jest głos mądrości starszej, wiekowej, trwałej, o którą rozbijają się argumenty Koheleta. Jakby przymierzał się do ciosu i bił w potężną pustkę, która jest mocniejsza od niego.
Gdyby spojrzeć na Koheleta jako na zapis dramatu, to można by dojść do wniosku, że jest to dramat klęski. Ostateczne słowo ma tu wtrącający się z zewnątrz głos mądrości tradycyjnej, upominającej, moralizatorskiej. On zawsze ma rację. Także i tutaj. Ale to nie ten głos jest głosem bohatera dramatu. Autentycznym bohaterem jest wątpiący i szukający, mądry niewiedzą i rozumny szałem. Dlatego też zgodnie z wszelkimi prawami literatury i psychologii to on, mędrzec klęski, odnosi nad nami ostateczne zwycięstwo. To jego "marność nad marnościami i wszystko marność" pozostaje w nas, boli i uwiera jak gwóźdź.
Ale niezależnie od tego sporu dwóch jakby rodzajów mądrości: tej, która szuka, i tej która napomina - jest jeszcze mnóstwo sprzeczności w samym głosie Koheleta poszukującego. Są to sprzeczności, których on nie omija, lecz jakby umyślnie się o nie potyka. Jego myślenie jak każde myślenie metafizyka jest skłonne do paradoksu.
Najpierw człowiekowi myślącemu o świecie rzuca się w oczy zmienność w niezmienność. Więc jak to jest? Czy świat jest zmienny, czy też niezmienny? Wszystko przemija. Ale też wszystko trwa. Wszystko odchodzi. Ale też powraca. Jeśli mówimy: było, to znaczy: znowu będzie. Jeśli: będzie, to znaczy: już było. Nie ma nic nowego pod słońcem. Ale też nie ma nic trwałego. Wszystko trwa w zmienności. I wszystko zmienia się - trwając. Wystarczy rozejrzeć się wokoło, aby zobaczyć: słońce, wiatr, rzeki, morze - wszystko to trwa w swojej zmiennej niezmienności. Ruch dookolny, ruch krążenia jest tym właśnie ruchem, który w każdym swoim punkcie może wydawać się spoczynkiem. Przestrzeń i czas są więc pozornie statyczne, złożone z punktów będących w spoczynku, a przecież krążą w nieustannym ruchu: odchodzą i wracają. We współczesnych rozważaniach o naturze czasu spotykamy się z podobnymi paradoksami. Nieuchwytność teraźniejszości polega właśnie na tym, że ona nie stoi. W chwili, gdy się pojawia, już znika, a przecież jeśli mówimy: była - już jej nie ma. Jest dana tylko teraźniejszość czasu, ale jej właśnie nie ma. Mądry Kohelet od wieków powtarza to samo: "Co było, jest to, co być ma; a co się teraz dzieje, jest to, co się dziać będzie, a nie masz nic nowego pod słońcem".
Z nieuchwytności chwili dla człowieka wynika też nieuchwytność rzeczy. Przestrzeń i czas są ze sobą na wieki spojone. Stąd ludzkie nienasycenie. Czy rozpacz nad marnością oznacza, że świat jest tak marny, czy też że jest tak nieskończenie cenny, że mamy za mało zmysłów, by go wyczerpać, za mało ust, by go wypowiedzieć? Tutaj przychodzi na myśl sakramentalne oko i ucho będące w Biblii zawsze sprawdzianami prawdy. "Wszystkie rzeczy są pełne zabaw, a człowiek nie może ich wymówić; oko nie nasyci się widzeniem, a ucho nie napełni się słyszeniem".
W tych słowach zawiera się wieczne źródło sztuki, a także tragedii artysty. Uchwycić świat w jego zmienności. Nie pozwolić przepływać przez siebie niepowrotnie. Zatrzymać chwilę. Wypowiedzieć. Nabrać w oczy piękna. Nasycić się dźwiękami. Nienasycenie zmysłów staje się w sztuce tym szlachetnym nienasyceniem, które zatrzymuje dla nas pozornie wymykający się zawsze obraz świata. I tak każde pokolenie potrzebuje nowej sztuki, nowego czasu zatrzymanego i nowej uwięzionej przestrzeni. Wydaje się straszne - odchodzić nie wypowiedziawszy ani słowa, nie zobaczywszy nic z piękna świata, nie usłyszawszy śpiewu ptaka, dźwięku muzyki, głosu przyjaciela.
Ale im usilniej próbujemy zatrzymać to wszystko, tym bardziej jakby oddalamy się od wszystkiego. Bo do świadomości dołączone jest cierpienie. Kto więcej wie, myśli, czuje, widzi - tym głębiej cierpi. Freudowska koncepcja kultury jako źródła cierpień na pewno tu gdzieś w Biblii ma swoje korzenie. Samo życie i doznawanie życia jest nienasyceniem. A wszelka mądrość, wiedza i umiejętność - jest cierpieniem.
Oto człowiek. Oto człowiek biblijny, który z zewnątrz wydaje się samą skałą, nadnaturalnym herosem rozmawiającym i zmagającym się z Bogiem. A tu - podobnie jak i w Psalmach - jest człowiek rozdarty, cierpiący, pełen gorzkiej wiedzy i wątpiącej o sobie mądrości. Człowiek biblijny to ktoś, kto sobie nie wystarcza. Jego człowieczeństwo zaczyna się od momentu "utrapienia ducha". Ani praca, ani smakowanie życia we wszelkich jego przejawach - nie dają człowiekowi całkowitego zadowolenia, choć są formami kompensacji niewystarczalności ludzkiej. Tak jakby była w człowieku jakaś zasadnicza skaza, przez którą nie może on się w pełni cieszyć z niczego. Skazą tą jest świadomość przemijania. Granica między życiem a śmiercią przebiega bowiem przez środek ludzkiego serca, to ona rodzi nieustanne poczucie marności wszystkiego, czego doświadczamy. Ale jeśli tak, to tym bardziej świat i jego dobra powinny nabierać ceny. Rzeczy drogocenne są nimi przez to, że są rzadkie. Krótkość życia powinna nam mówić o jego wartości. "Marność nad marnościami" - to znaczy przecież także cenność nad cennościami i wartość nad wartościami. Poprzez glos dojrzałej i gorzkiej mądrości przebija głos młodości, która szerokim gestem chce objąć od razu wszystko. Wszystko, co drogie i bez ceny, bo ciągle zagrożone i dla każdego pokolenia nowe.
Tutaj po raz pierwszy zjawia się Imię Boże. Wszystko pochodzi z ręki Boga, wszystko jest Jego darem. My tu drobni i przemijający nie możemy objąć rozumem celu i sensu naszego istnienia i innych istnień. Wiemy, że są darem od Boga - ale nie znamy przyczyny ani celu, nie znamy początku i końca. Skala naszego czasu jest za mała, aby to zobaczyć, tak samo jak za mała jest skala naszych zmysłów, aby nasycić się światem. Jeśli jest jakiś porządek rzeczy, nie przez nas został on ustanowiony. Nam wszystko z naszej skali wydaje się przypadkiem, plątaniną, siecią, w którą ktoś łapie nas jak ryby, sidłami, które zastawia na nas jak ptasznik. Jesteśmy na krótko uwięzieni w naszym istnieniu i nie możemy nawet nie być, wrócić tam, skąd przyszliśmy, skorośmy już raz zaistnieli. My sami nie możemy być dla siebie celem. Jakieś spełnienie osobowości - jakby powiedział współczesny psycholog lub personalista - nie może być traktowane jako cel sam w sobie. Człowiek nigdy nie może być dla siebie spełnieniem. Pokora obowiązuje go nawet wobec siebie samego. [...]
Wg wyd. A. Kamieńska, Twarze Księgi, Warszawa 1981, s. 83-86.