Czemu gdy przybyć nie mogłaś o umówionej godzinie,
Zwiodłaś przysięgą mnie: "Jutro odwiedzę twój dom".
Wszak nie dotrzymać obietnic tęsknocie ukochanego
To jakby splamić krwią człowieka ręce swe.
Pyram jest tego przykładem; gdy Tysbe doń babilońska
Przyszła zbyt późno, on utopił w sercu miecz.
Także i Fylis czekając na próżno Demofoonta
Własną zdławiła krtań pętlą przepaski swej.
Siebie też mogłem pozbawić sznurem lub włócznią żywota,
Gdy się odwlekał tak twego przybycia czas.
Dawno minęła godzina szczęśliwa i upragniona,
Którą uświęcić miał czar obecności twej.
Ledwo już mogłem powstrzymać radość i w piersi bijący
Serca pośpieszny rytm mocniej niż w inne dni.
Gdy zbliżający się pojazd tylko spostrzegłem, mówiłem:
"Oto szczęśliwość mą wiezie do moich wrót".
Ale czterykroć i więcej zwiedziony próżną nadzieją,
Pohamowałem już wodze radości mej.
Coraz już mniej i mniej radość spotkania mnie weseliła
I w moją myśl się wkradł jakiś dotkliwy ból.
Jednak nie śmiałem zupełnie wyrzec się tego pragnienia,
Nie przywiązywać już wagi do twoich słów.
Ale czym prędzej poszedłem na sam szczyt wieży wysokiej,
Skąd mój ogarniał wzrok przestrzeń szeroką w krąg.
Z niej spoglądałem na północ, choć na południe zwrócony,
I na zachodnich zórz gasnących zimny blask.
Ale na wschód jeszcze bardziej. Jak mówią, brama tam stoi
Złota i ziemski szlak otwiera stąd dla bóstw.
Więc przypuszczałem, że inną drogą nie przyjdziesz, bogini,
Tylko tą jedną z dróg, śladem podniebnych kół.
Dalej i szerzej niż zwykle sięgały w krąg moje oczy,
Ujrzeć tak bardzo cię z dala pragnąłem już.
Ale gdy Febus promienny do wód zachodnich się stoczył,
W sercu nadziei cień razem z dniem jasnym zgasł.
Wtedy w mej piersi struchlałej ni kropli krwi nie zostało,
Czucia wszelaki ślad zaginął w sercu mym.
Byłem jak posąg wykuty z brył alpejskiego marmuru,
Zimny zupełnie już, bezwładny niby trup.
Lecz, najpiękniejsza, gdy chciałem na ciebie wybuchnąć skargą,
Język zapomniał słów, skargi nie wydał głos.
W ciała całego zdrętwieniu i w bólu niezmiernym trwałem,
Jakby mnie ogniem tknął celny Jowisza cios.
Tylko mnie to odróżniało od umarłego człowieka,
Że mnie udręczał ból, którego nie zna trup.
I wstręt mi zaraz do życia doradzał ująć żelazo,
Chciałem, niewierna, rzec: "Teraz mi słowo zwróć".
Jednak nie dała się srożyć zbrojnej prawicy nadzieja,
Zdolna opóźnień twych przyczyny zmyślać w lot.
Ona już dawniej mą szyję w jarzmo miłości wtłoczyła,
Mego uczucia moc poddając woli twej.
Ona mi przecież mówiła: "Naucz się znosić strapienia,
Wiele odtrąceń ścierp, byś raz osiągnął cel.
Jedna modlitwa u bogów łaski ubłagać nie może,
Cichnie Jowisza gniew od powtarzanych próśb.
I nie padają olbrzymie pnie dębów pod jednym ciosem,
Nie pierwszy napór wód rozrywa twardy brzeg.
Trzeba powoli ujeżdżać konia, by nie gryzł wędzidła,
Uczy się z wolna wół ciężar na grzbiecie nieść.
Gdyby umierał kochanek, ilekroć miłość zdradzono,
Już by nie został ślad ani po jednym z nich.
Tylko swojego kochanka słuchać wszak żadna nie zdoła,
Tyle jest dobrych stron w miłości, ile złych.
Ten jest najbardziej szczęśliwy z kochanków, kto zawsze umie
Radość i gorzki żal utaić w sercu swym.
Nawet - i któż ci zabroni! - gdy tryumfujesz w miłości,
Ufność w niej szczerą zbudź, że umiesz stałym być.
Wtedy ulegnie miłości twojej i chłód odrzuci,
Gdy zbudzisz pewność w niej, że kochasz wiernie wciąż".
Temu zawdzięczam, że jeszcze żyć pragnę, choć oszukany.
Zwykle nadziei cień rozbitą niesie łódź.
Płynie wytrwale i los swój powierza z ufnością łodzi
Ten, kto przed chwilą już dławił się falą wód.
Oto ja znów, moje życie, do ciebie prośby zanoszę
I wcale mi nie wstyd leżeć u twoich stóp.
Jeden mnie raz niewinnego wyśmiałaś. Poprzestań na tym,
Bogów świadkami czyń wierniej, niezłomniej już.
Strzeż się mnie zdradzić powtórnie. Bo powiadają, że piękne
Mogą jedyny raz bezpiecznie użyć zdrad.
Ale już zdrada dwukrotna grozi srogimi karami,
Ciągłym przestępstwom wnet bogowie kładą kres.
Strzeż się więc, aby cię bogów gniew nie dosięgnął, gdy będziesz
Uparcie zdrady knuć, niedbała o swój los.
Ale niech groźba ta prędko w powietrzu lekkim zaginie,
Ty miła bogom bądź, wierna czy pełna zdrad.
Wolałbym przecież, o Fannio, abyś mnie stale zwodziła,
Niżby na ciebie spadł przeze mnie bogów gniew.