Książę (gdyż tą godnością ciebie Bóg daruje
I w potrzebie statecznem sercem opatruje),
Nie tylko panom wolne są książęce progi,
Bo tam czasem ma mieśce zagrodnik ubogi.
Tam gdzie z zdrowym rozsądkiem są i piękne cnoty,
Które widzę u ciebie nadroższe klenoty.
W tę nadzieję, czem mogę, tu się popisuję,
I tobie za kolendę Odmieńca daruję.
Będzieli łaski pragnął i jakiej obrony,
Obronisz go i każdy cnotą oślachciony,
Bo prawdę śmiele mówi, ten naród miłuje,
Po tem znać przyjaciela, gdy-ć nie pochlebuje.
A iż tu mianowicie do Polaków mówi,
Ty rozumie, którzy są polskiemu królowi
Z łaski bożej poddani, gdziekolwiek mieszkają,
Jeden lud, gdzie jednego wszyscy pana mają.
A gdzie jedność i zgoda, tam i Bóg panuje,
Ale niezgoda z gruntu mocne państwa psuje.
Słuchajmy Proteusa, widzę, że się gniewa,
Przeto że swojej pieśni nierychło nam śpiewa.
Odmianę wieku tego myślę wam powiedzieć,
O której miałbych słusznie mojem zdaniem wiedzieć,
Gdyż o tem imię moje wam świadectwo daje,
Bo często za przezwiskiem idą obyczaje.
Dawno wam przyczytają odmianę w ubierze
A teraz w obyczajoch, mogę rzec i w wierze,
Ale bodajście zdrowi ubiór swój zmienili
A w każdej dobrej sprawie statecznymi byli,
Widzę, że się szkodliwsza stała dziś odmiana,
Która za przodków waszych była niesłychana,
Z niej prawie jak z studnice ty nieszczęścia płyną,
Prze które namocniejsze państwa często giną.
Pospolita przypowieść: "Polak mądr po szkodzie",
Ale tego nie widzę w dzisiejszym narodzie.
Może to być po chwili, będzieli Bóg z nami.
Któregośmy wygnali naszymi sprawami.
Iście nas już niejedno nieszczęście potkało,
Jeszcze wisi nad nami kłopotu niemało.
Choć to jawnie widzimy, choć to wyznawamy,
A wżdy o polepszenie słabo się staramy.
Gdzie tedy wasza mądrość? Gdzie rozum, Polacy?
Długoli was w tem mają upominać żacy?
Żacy u mądrych wzięci, a u was wzgardzeni,
Ale to dawno w Polszcze, a już się nie zmieni.
Jako to mam rozumieć, że leśni mężowie
Są mistrzami waszymi i morscy bogowie?
Ale jeśli się wam zda płoche ich ćwiczenie,
Na koniec mówić będzie to nieme kamienie,
Przeto że starszy milczą, gdzie mówić się godzi.
Drudzy leda co plotą, jako ludzie młodzi.
Ostatka się domyślaj, wszak cię mądrym zową,
Nie chcę-ć się tu uprzykrzyć nazbyt długą mową.
To jedno tu przydawam, że w Polszcze przyjaźni
Poetowie nie mają i są mało ważni.
Prawda im to sprawuje według mego zdania,
Która była na świecie jako żywo tania,
Póki im fraszki piszesz, to radzi czytają,
Piszże co statecznego, srodze się gniewają.
Bo prawie (jako mówią) to je w oczy kole,
Snadź im miło tak leżeć w swym starym rosole.
Prawdę powiem, by mi z nią i rok siedzieć w wieży,
Bo światu k woli kłamać dobrym nie należy.
Piszą, że Bóg jest prawdą, a tej kto rad słucha,
Żadną miarą nie lubi kłamliwego ducha.
Wy się być ludem bożym wszyscy ożywacie,
Stanisława świętego za patrona macie.
Abo tedy niechajcie tytułu takiego,
Abo słuchajcie z chucią słowa prawdziwego.
Widzę, że też wasz rozum w tem się barzo myli,
Bo mnimacie, żeby was ludzie osławili,
Kiedy wam prawdę mówią i wasze nierządy
Ganią, niepochlebując, i odwłoczne sądy.
I owszem się to dzieje dla waszej przestrogi,
Abyście się wrócili do prawdziwej drogi,
Póki jeszcze wam cirpi Pan nieba i ziemie,
Ma na was pilne oko a nigdy nie drzemie.
O was przy pełnej mówią chłopi (jako wiecie),
O was jawnie gadają i baby na trecie;
Lecz tego uszy wasze na wieki nie słyszą,
Tych cirpieć nie możecie, którzy o was piszą.
Nie chcecie, aby o tem wiedział lud postronny,
Jaki tu bywa w Polszcze postępek koronny.
Ba, dopiro was chwalę, macie rozum w głowie,
Ale w tem nie są winni polscy poetowie,
Bo wam, nie cudzoziemcom piszą swoje rymy
I ostrem piórem walczą z nierządy waszymi.
Podobniej by tym łajać, ba, i karać winą,
Którzy was hydzą światu nową swą łaciną,
Niż na poczciwą bracią o prawdę się gniewać,
Uczciwy muzyk nie zwykł nieprzystojnie śpiewać.
Chcecieli tego po nas, byśmy was chwalili,
To snadnie otrzymacie, moi bracia mili.
Bądźcież nie słowem rządni, ale rządni w rzeczy,
Niech dobrej sławy waszej żadna rzecz nie szpeci.
Chciwościam swym niemądrym każcie mówić ciszej,
Wyniesieni was swem pismem pod niebo i wyższej.
A tak pilnie słuchając, raczcie siedzieć sobie,
Chcecieli nieco słyszeć o mojej osobie.
Wiem dobrze, jak to trudno na się co powiedać.
A wżdy o sobie myślę tu napirwej gadać,
Potem o sprawrach waszych powiem swoje zdanie.
Niech się wam nie uprzykrzy to nowe kazanie.
Pieniędzy wam mniej życzę, ale więcej sławy,
Z tej przyczyny ma każdy być na mię łaskawy,
Pod którego umysłem leży świat wzgardzony,
I z chuci pragnie szczęścia tej sławnej Korony.
Powiem tedy już na się (bo tego nie wiecie),
Byłem kiedyś Proteus jedyny na świecie.
A mamli wam powiedzieć każdą rzecz z osobna,
Oceanus on wielki i Thetis nadobna
Rodzicy moi byli, mnie za boga miano.
O mnie w mądrej Grecyjej nawiecej bajano.
Łaskawa na mię była (mogę rzec) Fortuna,
Owam był dworzaninem długo u Neptuna,
Skrzelaste jego stada w mojej mocy były,
Milczę, iż morzskie panny mnie rady służyły.
Lecz ona niewidoma i zdradna bogini,
Która więc złemu dobrze, źle dobremu czyni,
Jakieś na mie stoiki cicho naprawiała,
Maluczko mię ta orda mędrków nie zabiła.
Broniłem się, jakom mógł, będąc tak w złej toni,
Ledwo ten ujdzie guzów, który na to goni.
Ogień, powietrze, woda, ty zwirzchnie żywioły,
Zwierzęta, które widzisz, koło mnie na poły,
To wszytko mnie służyło, jam się wedle czasu
Przemieniał z tego w drugie, uchodząc niewczasu.
Miałem ogień na głowie swej miasto czupryny,
A to iście nie było bez wielkiej przyczyny,
Gdy się kto chciał o krzywdę jawną na mię skarżyć,
Musiał się nieboraczek na mym ogniu sparzyć,
Mnimając, że ma sprawę z uczciwym człowiekiem,
Alić wnet srogi płomień pod człowieczym dekiem.
Aza ty nie rozumiesz, że tu opisuję
Gniew swój nieuśmierzony, który w sobie czuję?
Żadna rzecz gniewu tego hamować nie może,
Chyba moc nieczłowiecza i śmiertelne łoże.
A wżdy wielki pożytek stąd bogaci mają,
Bowiem fukliwym gniewem dłużników zbywają.
Ale to rado bywa, że ten kredyt traci,
Który tymi pieniądzmi długi swoje płaci.
Co znaczy to powietrze i obłoki gęste?
Cóż wżdy tobie pomogły i odmiany częste?
Zniknąłem niewidomy, gdy przyszła potrzeba,
Chociam hojnie używał królewskiego chleba.
Gdym się nie chciał zasłaniać, miałem swe wymówki,
Nie pojadę na wojnę, bom jest chorej główki;
Jeśli by mi to nie szło, to ja na plac z żoną
Doma siedziem, a naszy towarzyszy toną.
Gdy groził nieprzyjaciel, nie czekałem trwogi,
Zagony poprzedawszy, to ja zaraz w nogi.
Ale cóż to za morze? Co za ciche wody?
Tu są brzegi zdradliwe, tu się bój przygody,
Który mojej uwierzył zmyślonej pokorze,
Temu nie pofolgowało to me zdradne morze.
Pytacie, com miał czynić z tymi bestyjami,
Sromota o tem mówić, zgadniecie to sami.
Nie wiecie, co lew umie? Nie wiecie, co czyni?
Cóż to za człowiek, co jest podobien ku świni?
Nie wiecie, iż którzy prawa się nie boją,
Gdziekolwiek są na świecie, wiele złego broją,
Okrucieństwem iż groźni, rozkoszy ich sprosne,
Niebo i ziemia z tego barzo są żałosne.
Maluczkom nie zapomniał, iżem był prorokiem.
A jako o mnie piszą, i skrzydlastym smokiem.
Wiedziałem o tem, co jest i co przedtem było,
Proroctwo me o przyszłych rzeczach nie chybiło.
Chytrość to moja była i chęć jadowita,
Chocia dziś ludzie biorą za to wielkie myta.
Słyszeliście sąsiedzi, którzy uszy macie,
Jakimem był, mieszkając w zamorskim Karpacie;
Teraz słuchajcie dalej, co mię tu zagnało,
Niedługo się odprawię, owa tak się stało:
Gdy ludziam krześcijańskim już oddaną ziemię
Opanował Machomet, to piekielne plemię,
Ustąpiłem zwyciężcy, mnie bóstwo zmyślone
Nie szło, jako naonczas, gdy ludzi zmamione
W sprosnym błędzie tłumiły niećwiczone lata:
Za przyrodzoną winę ta była zapłata.
Łaskawie mię przyjęli tu waszy przodkowie,
Bo trudno mię znać mieli po pirwszej rozmowie,
Lecz skoro się mnie z bliska oni przypatrzyli.
I com wyższej powiedział, we umie obaczyli.
Gościu, pry, już przestawaj na jednej osobie,
A która przystojniejsza, przywłaszczże ją sobie,
Człeka tak odmiennego cirpieć nie możemy.
Nieobłudnej szczyrości zawżdy pilnujemy.
Wiedli mię ku kształtowi ze wszech cudniejszemu,
Mamli tu prawdę mówić, nie byłem rad temu.
Zły zwyczaj, rzecz gwałtowna i nałóg niezbyty,
Tego wy macie we mnie przykład znamienity.
Wygrałeś, Proteusie, wynoś się co prędzej
Z ziemie ludzi statecznych, nie bywaj w niej więcej.
Tam mię (taka naonczas w ludziech była cnota)
Ni potkała zelżywość, ni żadna sromota.
Tam woźnemu i groźnym listom pokój dano,
Bo skąpo w ony czasy kartą szafowano.
Lecz niewinni na świecie dziś nie mają miru,
Przeciw nim każdy pisze, bo dosyć papiru.
Dziękuj Bogu, iż ci dał konia po twym piecu,
Jeszcze możemy wszyscy być w żelaznym piecu.
Dał Bóg dobrego pana, my srogiego chcemy,
K czemu to nam wynidzie, jeszcze nie czujemy.
Bowiem kto nieprzystojnie panu swemu radzi,
Ta rzecz jemu samemu pospolicie wadzi.
Nie zmieni serca swego pan tak dobrotliwy;
Stąd sławny będzie doma, na wojnie szczęśliwy.
Za to się nie zawstydzę, iż tak prorokuję,
Gdyż panu takiej sławy i szczęścia winszuję.
O tem się tu nam z rzeczy mówić trefiło,
Słuchajcie o mnie dalej, którym słuchać miło.
Za koronne granice ani mie wygnano,
Bo mojej szedziwości wielce folgowano.
Już tym słońce świeciło, którzy tam mieszkają.
Kędy stopy przeciwne stopam naszym mają.
A srebrna jego siostra nadobnie jeździła
Po niebieskim okrągu, ta mię prowadziła.
Tam idę, gdzie raczyły boskie obietnice,
Nie mogło być, krom gorzkiej, serdecznej tęsknice.
Przyszedłem miedzy góry, tam gdzieś u Krakowa
O mnie żaden nie wiedział, chyba jedna wdowa.
Tajno to być nie mogło, choć przez czas niemały
Chowały mię w swych jamach przyjaźliwe skały.
Tu powiem wam, com słyszał, bo to w głos mówiono,
Wszytkim młodym od starszych wonczas poruszono
I dano za testament, by się mnie chronili,
A piękną statecznością serca swe zdobili.
To się tak zachowało, aż są serca one
Stateczne do gwiazd złotych wiecznie przyłączone.
Śmielszy potem wiek nastał, któremu dziękuję,
Bo mną nieprawie gardzi, sam się mu dziwuję.
Bezpiecznie wszędy chodzę, nie bojąc się kaźni,
Gdyż się cisną i wielcy do mojej przyjaźni.
Nie bądź z tą rzeczą długi, powie mi kto zasię,
Słuchajcie jeno pilnie, powiem dalej na się.
Pocznę (boć to nawięczsza) od Boga i wiary,
Która była, jako niósł on głupi wiek stary;
Choć wiem, że ty przy pełnej wolisz sobie siedzieć,
Abo też nad liczmany, niż o Bogu wiedzieć.
Byłem tedy z swych przodków sprosnym poganinem,
Błagając Boga owcam i czerwonem winem.
Rozprószyli się potem zmyśleni bogowie,
Tedy mię namówili niesłowni Grekowie.
Nastał zasię we Włoszech on ociec naświętszy,
Nad którego na świecie nie jest żaden więczszy.
Ten mię z przodku jak ociec syna swego głaskał,
Ale potem jako Bóg z nieba na mię trzaskał.
Bom nie chciał leda jako dać mu się ułowić,
A on, pry, nic nie wygrasz, dajże się namowić!
Co za wysługa będzie u tych wangelików?
Ledwo się przy nich żywi kilka młodych byków!
Niesporo im, chocia nam tak wiele odjęli.
Zbytków się przeciw wierze i łakomstwa jęli.
Wnet mi zasmakowały spokojne prebendy,
Pewna ekspektatywa na wielkie urzędy.
Acz mię gryzło sumnienie, o czem snadź nie wiecie,
Bądź co bądź chciałem zostać panem na tym świecie.
Bo żeby co po śmierci gdzie indziej być miało,
Widziałem, że Rzymianie o tem dzierżą mało.
A w tym zawodzie bieżąc ze wszytkiego skoku,
Infuły mi się chciało i pirwszego roku.
Lecz gdy mi po drabinach wstępować kazano,
Iżem też nie mógł wstawać na jutrznią tak rano,
Bóg was żegnaj, ksza miła, chcę służyć na dworze,
Jeszcze u siebie czuję kilka złotych w worze.
Starałem się o mieśce niepodlejsze w radzie,
Ale mi niebo było ku wielkiej zawadzie.
Drugim też zaszkodziła ich szczyra prostota,
Co wiele cnoty mieli, ale mało złota,
Bóg dobrze wszytko czyni, próżno tu narzekać,
Bo czegośmy niegodni, przeczże tego czekać?
Myśliłem we dnie, w nocy, jako wynić z długu,
Aż mi mówił ktoś we śnie: twa nadzieja w pługu.
Byś miał listy papieskie i jego sygnety,
Nie przybędzie szeląga do twej czczej kalety.
Alchimijej nie umiesz, jako doktor Rhetyk,
A bez niej biedzić musisz jako zły heretyk.
Prawem też mało wygrasz, adwersarz twój duży,
Hojnie każe nalewać, każdy mu rad służy.
Nie pomoże-ć to, żeś jest zacnego narodu,
Drabów nie masz ni zbroje, nie dobędziesz grodu.
Rzeczy twej sprawiedliwej nikt nie forytuje,
Czekaj, aż się nad tobą Bóg wieczny zmiłuje.
Otom się tu wam zwierzył snu znamienitego,
Teraz chcę wam powiedzieć co stateczniejszego,
Chameleon w Ejipcie jest dziwna bestyja,
Której byłem podobny (próżno taić) i ja.
Ta przez dzień barwę zmienia kilkakroć na sobie,
Co wszytko w rzeczy było na mojej osobie.
Barwy mi się krom braku wszytki podobały,
Alem się strzegł dla oczu, abym nie był biały.
Jeśli mię w kapie wczora na rynku widziano,
To Włoch jakiś przyjechał, zarazem mawiano.
Nazajutrz po brąświcku jakoby do boju,
Chciałem też, alem nie śmiał, chodzić i w zawoju.
Trzeciego dnia w półbutkach i z wąsem ogromnym
A często bystrym nazbyt, ale nigdy skromnym.
Skąpy dziś, aż mierziono, jutro nazbyt hojny,
Stąd nie był czasem doma, chocia chleb przystojny.
Budować, zasię kazić, kosztu nieżałować.
Pilniej się błędnym gwiazdam potem przypatrować.
Dziś sąsiada obłapiam, jutro z nim za włosy.
Co wiedzieć? Tak sna chciały nieodmienne losy.
Stąd mię nieraz potkała straszliwa przygoda,
Iż mi była z mą bracią natrudniejsza zgoda.
Jam się prawdziwie temu nigdy nie ukorzył,
Który niebo i ziemie i człowieka stworzył.
Opuściwszy Rzymiany, nie dbałem ni kęsa
O to, co szczęsnym czyni, lecz o sztukę mięsa.
Nie dawając dziesięcin, sobie bujać śmiele,
Nie bać się klątew rzymskich w bałwańskim kościele,
Dziś z tym mieszańcem dzierżeć, choć ma ręce krzywe,
Przeto czerpać nie może, gdzie są źródła żywe;
Jutro zasię drugiego pirzchliwie się chwytać,
O nowych opinijach napilniej się pytać,
Ale iż się przedłuża to nasze kazanie,
Niech się tu kończy spraw mych prawdziwe wyznanie,
Których kiedy się dowie, będzie się dziwował
Przyszły wiek, że tak długo Pan mię tu zachował.
Lecz gdyby on każdą złość chciał piorunem karać,
Musiałby się natychmiast o nowy świat starać,
Miałby w Polszcze co czynić, ja to wam ślubuję,
A tak już do spraw waszych teraz przystępuję.
Staradawna przypowieść: Gdzie co złego płaci,
Dobroć tam bez pochyby myto swoje traci.
Nie dziw tedy (ponieważ pożytków szukamy),
Że o dobry porządek mało się staramy.
Sprawą, którą tu widzę, królestwa nie stoją,
Co wżdy w tem jest, iż ludzie tak się wszędy boją?
Gdzie Bóg i dobra sprawa, tam serce nie mdleje,
Choć wieją zewsząd wiatry, nigdy się nie chwieje.
Co za ludzie są, którzy dobrowolnie giną
I nieszczęścia swojego sobie są przyczyną?
A iż to szczyra prawda, aza nie słyszemy
Tych pospolitych głosów: Giniemy, giniemy!
Ale temu zginieniu kto wiernie zabiega?
Kto wolności ojczystych statecznie przestrzega?
Nie trzeba iść za Tatry, rugujmy się sami,
Najdzie się to nieszczęście i tu miedzy nami.
Aza tu miedzy ludźmi nie są jawne bunty,
Prze które płaczą w Węgrzech spustoszało grunty?
Jeszcze Bóg nie przepuścił na nas tego smoka,
Bo jego miłosierdzie jest przepaść głęboka,
Ale komu on długo z łaski swej folguje,
Kiedy w nim krnąbrny upór i twardy kark czuje,
Tego on srodze karze krom wszelkiego braku,
Jednego ścina, drudzy już wiszą na haku.
Drugie postronna miłość w morzu zatopiła,
Tych nieszczęsnych przykładów iście mamy siła,
To widzimy na oko, lecz hardzie stąpamy,
A na kształt dzikich żubrów bez miary bujamy.
I mówią tak niektórzy, acz ich nie mianuję,
Abowiem ich niezdrowiu dusznemu folguję,
Że nic po nabożeństwie tu Panu wielkiemu,
Gdyż ma dosyć uczynić przedsięwzięciu swemu.
Owszem jako prorocy ludziam dobrze tuszą,
A wie Bóg, jako tacy szafują swą duszą,
Jako grunt zakładają, tak świat budujemy,
Świadczym, że Boga niemasz, postępkami swymi.
Nie pomoże nam ni msza, ni proste kazanie,
Kto by z nas miał być lepszym, trudne rozeznanie.
Ale mnie się nie godzi sięgać tak głęboko,
Głowa u mnie jest wątła i zaćmione oko.
Przeto mówić nie umiem o boskiej istności,
Dla której miedzy nami nie masz już miłości.
A gdzie tej mieć nie będziem i cóż nam po wierze?
Będziemy jako wilcy w baranim ubierze.
Ale niech o tem mówią waszy kaznodzieje,
Acz widzę, że nie jeden z pocztu ich szaleje.
A mało też są medrszy, co idą za nimi,
Latając pod niebiosa rozumkami swymi.
A widzę, że są u nich główki barzo chore,
Więcej prze co inszego, niż prze trunki spore.
Rzecz pewna, iż po trosze i to im zawadza,
Wielka nasza nauka nas nawięcej zdradza.
Skąd też na nas przychodzą rozmaite trwogi,
I lęka się ten umysł, co przedtem był srogi.
A cóż tobie do tego? - rzecze który wiła,
Żal mi tego, iż ciebie główka twa zmamiła,
Zdanie swoje powiedzieć wolno tu każdemu,
Jako się przedtem zeszło mężowi dzikiemu,
Który snadź mało wygrał, choć jest tak wymowny,
Że jemu w sławnej Polszcze nie jest żaden rowny.
Acz nikogo nie ganię, nie daj tego, Boże,
Wołają na nas zewsząd a wżdy nie pomoże.
A mnie, jako młodszemu, to się snadź nie zdarzy,
Bo widzę, iż ta czeladź z swym panem się swarzy.
Sami zaś miedzy sobą niedobrze mieszkają,
Chocia przepyszne dwory, miasta, zamki mają.
Bo też mówią niektórzy, iż zgody nie trzeba,
A trudno ją stanowić, by Bóg zstąpił z nieba.
Przeto już o tem milczę, bo wszytko umiecie.
Idźcie sąsiedzi za łeb, jeszcze nie giniecie,
Acz gdy się przypatruję tej sławnej Koronie,
Widzę okręt na morzu, co bez mała tonie.
Nędzny stan niewolniczy, nędzny stan swobodny,
Rady trzeba, do której nie jest każdy godny.
Młody się rzadko zejdzie, a siwy nie zawsze,
Dobry ten, na którego są nieba łaskawsze,
Lecz tego trudno poznać, bo się wszytko kryje,
O spólnem szczęściu myśląc póki drugi pije.
Powiem tu wam, co bają naszy poetowie,
Odpuśćcież, że was trzymam tak długo na słowie.
Tu niejaka bogini przed laty mieszkała,
Która krzywdy nikomu czynić nie dawała.
Przy niej szczęście mieszkało, ktemu pokój drogi,
Tej się zdradny Wołoszyn i Tatarzyn srogi,
Tej się bał i Moskwiein, chocia w mocnej zbroi,
Który nam i o gardło, i o państwo stoi.
Tej się bał hardy Miemiec, z którym trudna zgoda,
Słyszę, że się stamtąd k nam cicho bierze szkoda.
Mówią że tu gospodę komuś zapisują,
Ale milczeć w tej mierze księża rozkazują.
Zniknęła ta bogini, gdyż ten wiek tak niesie. Astrea
Nie wiem, by się nie kryła przed tą wojną w lesie,
Bo jeśli się do nieba pięknego wróciła,
Polskę przy złej nadziei iście zostawiła.
Próżno tu kogo winieć, chyba wobec wszytki,
Którzy się tak udali na zdradne pożytki,
Dla których płaczu dosyć wszędy i ucisku
Trudno krom poczciwości zostawać przy zysku.
Bo nie zysk twój wielki skarb niedobrze nabyty.
Owszem w zielonej trawie wąż jest jadowity.
Niewinni tu wodzowie, to jawnie widzimy.
Za łby wrzkomo z tą Moskwą kilka lat chodzimy.
Tam zawżdy prawo milczy, gdzie brząkają miecze,
A drugi na koncerzu swym barana piecze.
O tem wie Niemen dobrze i często narzeka,
Często wzbiera od płaczu nieszczęśliwa rzeka.
Azaby nie przystojniej za Dźwiną wojować?
Trudno nam krom kożucha na dworze zimować.
Nie żałują Polacy w potrzebie żelaza,
Ale głód do zwycięstwa wielka jest przekaza.
Acz gdzie dobry szalunek, tam spore dochody,
Rycerstwu potrzebniejsze niż miasta i grody.
Jedni dawno pytają, jeśli będzie wojna,
Abowiem jest, ich zdaniem, rzecz mało przystojna
Dopiro słać do Węgier i dalej po konie.
Gdy widzim przeciw sobie już dobyte bronie.
Gdyby nas pan Bóg nie strzegł, słaba ludzka rada:
Nie mało też nam wadzi na wojnie biesiada.
Natenczas (to pamiętam) ostatni szwank wzięli
Późno mądrzy Frygowie, gdy się zbytków jęli.
Ta niezdarzona wojna wioski nam zawiodła,
Drugi jeszcze w Krakowie winien jest za siodła.
Słyszę, że przedtem w wojszcze swaru dosyć było,
Łaska boża, że się nam tak dobrze zdarzyło.
Mówią też, że się chciało tam rządzić każdemu,
Ale więc rzecz takowa przystoi jednemu.
W którym stateczny umysł, k temu świadom wojny,
Szczęście po sobie mając i z baczeniem hojny.
A jeśli taki klenot już jest miedzy nami.
Cieszmy go wiecznym darem, choć naszymi wsiami.
Dobra egzekucyja, ale mówi srogo.
Wszędzie hetmana muszą kupić barzo drogo.
Aza nie znać, że w Polszcze Tarnowscy pomarli,
Gdyż nam nieprzyjaciele tak wiele wydarli?
Nieźle, że Aleksandrów Statut forytujesz,
Ale więc tym sposobem Moskwy nie zhołdujesz.
O tem dosyć, bo widzę, że się już gotują
Na wojnę ci rycerze, już im konie kują,
Ale się w nich lenistwa po trosze zawadza,
Tym kształtem nieprzyjaciel pod nas się podsadza.
Jedni już na granicy głowy nastawiają,
Drudzy się jeszcze doma dopiro żegnają.
Owa, Boże, daj szczęście, choć się bić będziemy,
Chocia na przywitanie doma zostaniemy.
Podźmy już do tych rzeczy, co się dzieją doma.
Za wydaniem: Proteus abo Odmieniec. Satyra z roku 1564, wyd. W. Wisłocki, Kraków 1890 (Biblioteka Pisarzów Polskich, nr 8).