Rękojmią praw jest to, ze postanawiają wszystko ku uczciwości i pospólnej korzyści, a to w ten sposób, że za takie same cnoty wyznaczają takie same nagrody, a za takie same występki - takie same kary. Niczyje wolności nie powinny być tak wielce ważone, by ktoś nimi mógł osłaniać swoje występki gwoli bezkarności albo nierówności w wymiarze kar. Prawdziwa bowiem wolność polega na poskramianiu przewrotnych skłonności i błędów, a nie na swobodzie czy to brojenia, co komu wola, czy też lżejszego karania występnych. Jeśli należy utrzymać jakieś różnice w karaniu za tę samą zbrodnię, to takie, które winny ukrócać wodze złości, a nie folgować im. Magnaci tedy, szlachta i ci, co urzędy piastują, powinni być srożej karani niż ludzie bezbronni, plebejusze, ludzie prywatni.
Pierwszą tedy troską prawodawcy musi być to, aby przy ustanawianiu praw nie odstępował od rozumnej zasady i aby przy wszystkich prawach (jak sam rozum przepisuje) miał na względzie już to uczciwość, już to wspólną korzyść. Jak bowiem owo lekarstwo jest dobre, które bądź leczy całe ciało, bądź też lecząc jakąś jego część uzdrawia ją bez szkody dla innych, tak należy pochwalić i prawo, które za takie same cnoty naznacza takie same nagrody, a znowu na takie same zwyrodnienia i występki stosuje bądź te same lekarstwa, bądź kary.
Któż by, u Boga świętego, chętnie brał takie lekarstwo, które by odganiało gorączkę od wątroby, a wprowadzało zimno do żołądka? Myślę, że nikt. Bo gdy żołądek zziębnie, nie strawi żadnych pokarmów, wtedy zaś będzie musiała chorzeć i wątroba, i pozostałe członki ciała. Jakże tedy można będzie uznać za dobre prawo, które by nie było w tej samej mierze korzystne dla całej Rzeczypospolitej, które by nie nagradzało takiej samej cnoty takimi samymi nagrodami ani takimi samymi karami nie karało takich samych przestępstw, popełnianych w ten sam sposób przez różnych ludzi, ale jednym zbytnio pobłażając popuszczałoby wodzów do grzeszenia, a innym wyznaczając najsroższe kary odejmowałoby możność bronienia się przed krzywdą? Mówię bowiem dla przykładu o prawie naznaczającym za mężobójstwo dla jednych - bardzo lekkie, dla drugich - bardzo srogie kary. Lecz co tu powiedziano o jednym prawie, rozumie się także i o innych podobnych.
Zdarzyło się w pewnym mieście, że dwu ludzi, jeden ze stanu szlacheckiego, drugi plebejusz, obaj zasobni w ziemię i bogacze, pobili ciężko i wielokrotnie poranili człeka nie tak bogatego, jak oni, przecież jednak szlachcica. Zaprowadzono go do balwierza, ponieważ jednak niektóre rany były śmiertelne, przeto zmarł w miesiąc albo dwa. Odwiedzający go w czasie choroby czy to z powinności przyjacielskiej, czy przysyłani przez sędziego dla obejrzenia jego ran, pytali, któremu z napastników przypisywał większą winę. Odpowiedział, że to ów szlachcic rozpoczął zwadę i bójkę, ale że bili go obaj jednakowo zaciekle, tak że zgoła nie wie, kto z nich zadał mu cięższe rany. Nastawano wtedy na niego pytaniami mówiąc, że za poranienie obaj napastnicy muszą być ukarani; gdyby zaś owe rany miały spowodować śmierć, którego z nich należy pozywać o mężobójstwo? Prawa nasze bowiem nie pozwalają karać dwu ludzi za jedno mężobójstwo. Odrzekł na to ów ciężko poraniony, że o życiu swym całkowicie już zwątpił, nie może jednak ustalić wedle swego sumienia, z jakim niedługo stanie przed sądem boskim, którego z tamtych dwu powinno się obwinić o zabójstwo, skoro on zginąć musi od ran zadanych przez obu.
Kiedy ów człowiek umarł od ran, szukają owego plebejusza, stawiają go przed sądem, oskarżają, głowę mu ucinają. Jest bowiem prawo, że plebejusz zabijając czy raniąc, czy ciężko kalecząc szlachcica, który by nie dał żadnej przyczyny do napaści, odpowiada głową. I to jest kara, którą ów napastnik plebejusz za zbrodnię już poniósł. Ale ten napastnik, który jest szlachcicem, żyje dotychczas i chodzi na oczach ludzkich. Powiadają ludzie: trzeba go pozwać z jego posiadłości przed sędziego i ukarać wedle prawa polskiego grzywną pieniężną albo za rany, albo za mężobójstwo. Na Boga nieśmiertelnego! Czyż to nie tak, jakby dla tych dwu rodzajów ludzi chciało się mieć dwie różne rzeczypospolite, i to tak od siebie odległe, że z żadnej z nich nie masz dostępu do drugiej, że żadna od drugiej pomocy nie potrzebuje, że mieszkańcy żadnej ani się ze sobą nie stykają, ani nie znają, że wreszcie ni im woda wspólna, ni powietrze, ni słońce? Czyż nie jest jakimś potwornym dziwem to, co się u nas praktykuje, że mianowicie z tych samych ludzi, mieszkających ze sobą pospołu w jednej Rzeczypospolitej, jedni za to samo płacą głową, za co innych traktuje się najbardziej pobłażliwie?
I nie można mieć nadziei, żeby Rzeczpospolita, w której panuje takie prawo, iż ktoś jest panem twojego życia i śmierci, ty zaś z lęku przed śmiercią musisz znosić od niego wszystkie krzywdy i zniewagi; gdzie dla niego jest żartem i igraszką zabić ciebie, podczas gdy tobie poczytuje się zabicie go czy poranienie za zbrodnię główną - żeby taka Rzeczpospolita zmierzała do tego celu, dla którego powstają ludzkie społeczności, to jest - aby wszyscy obywatele mogli żyć spokojnie i szczęśliwie. Ale mówiłem już o tym obszernie i gdzie indziej, i jeszcze w stosownym czasie pomówię. Tu tyle tylko powiem, że konieczną rękojmią dla prawa jest myśl, aby obywatele mogli żyć, jak im nakazuje cnota, i aby przy karaniu występków nie brano żadnego względu na osoby. Bo z prawami rzecz się ma (aby pozostać przy poprzednim przykładzie) tak jak z lekarstwem, przy którego stosowaniu żaden doświadczony lekarz nie ogląda się na osobę chorego; wystarcza mu wiedzieć, na co chory niedomaga, a nie kłopocze się tym, czy ten, co wymaga leczenia, jest panem czy sługą, szlachcicem czy plebejuszem. Tak samo i prawa po to istnieją, aby karały występki winowajców jedną miarą i jednakowo troszczyły się o pożytki, spokój i całość wszystkich. A dla osiągnięcia tego nie znaleźć bodaj drogi sposobniejszej jak ta, gdy się będą stosowały do owej zasady, wedle której winniśmy tak czynić innym, jak chcielibyśmy, by nam czyniono. To bowiem jest zasada, która - jakoby z nieba zesłana - przylgnęła do naszej natury i którą Chrystus, zbawiciel nasz, tylokrotnie wypowiedział dla poprawy naszego żywota i naszych uczynków.
Niechże dobrze zrozumieją, co mówią, ci, którzy chcą, by przy ustanawianiu praw brano wzgląd na ich zasługi lub na nie wiem już jakie tam wolności. Bo przez zasługi to trzeba rozumieć, w czym się przejawia czyjaś cnota przy czynieniu dobrze czy to dla Rzeczypospolitej, czy dla ludzi prywatnych. Daleka ode mnie niechęć, aby prawodawca nie baczył na takie zasługi, dalekim od tego, aby nie pragnąć widzieć je uświetniane największymi nagrodami. Ale jeżeli ktoś uważa za zasługę niesprawiedliwie popełnione przez siebie mężobójstwo sądząc, że ponieważ jest szlachcicem zacnego rodu, powinien lżej być karany, ten zanadto już nadużywa pięknej zasady odnosząc ją do występku zamiast do cnoty, do mordu, który popełnia, zamiast do świetnych uczynków. Co zaś do wolności, o której mówi, to prawdziwa wolność nie polega na swawoli czynienia, co by się tylko zachciało, ani na nadmiernej pobłażliwości prawa dla tych, co się dopuścili zbrodni głównych, ale na poskramianiu ślepych i szalonych namiętności i na panowaniu nad nimi rozumem, wedle którego wskazań żyje się najlepiej i najświątobliwiej, jak też na niezawodnej karności w życiu, na sprawiedliwym porządku prawa; na takim samym odnoszeniu się do takich samych spraw bez żadnego względu na osoby; na równości w sądzeniu, wydawaniu wyroków i wykonywaniu ich. Czy są straszniejsi władcy od namiętności, co w ludziach, w których wezbrały i w siłę porosły, rozum i sąd obalają, przemagają i łamią? Nikt nie jest bardziej niewolnikiem niż ten, co służy tak bezwzględnym panom, choćby i opływał w majętności i zaszczyty. Czyż więc można wyobrazić sobie większą wolność jak niepodleganie ich władzy?
Porównajże z tą wolnością owych chełpliwych chwalców wolności, której nadużywają najczęściej nie inaczej niż konie, co bez wędzideł i uździenic wpadają na siebie, zębami i kopytami zadając sobie nawzajem rany, tak że w końcu nie mogą się na nic przydać Rzeczypospolitej. Cóż zaiste byłoby dla tych koni bardziej pożądane jak poskromienie ich wędzidłem, by ani sobie, ani innym nie mogły uczynić nic złego? I cóż pożyteczniejszego dla jeźdźca jak wraziwszy w pysk takiej dzikiej bestii ostre wędzidło powodować nią wedle swojej woli? Lecz bydlęta tego nie rozumieją, a przeto sobie i nie życzą. A dla ludzi obdarzonych rozumem nie powinno być nic słodszego, nic milszego, jak kiełznać swe namiętności wędzidłem praw i uczynki swe kierować w szranki dobrego rządzenia nimi.
Może się to wydawać pętami, ale w każdym razie takimi, które powstrzymują nas od lekkomyślności, wyuzdana, okrucieństwa i innych wad, a wiodą do roztropności, skromności, ludzkości i powinności wszystkich cnót.